Z niejadalnych owoców w wyniku fermentacji powstaje mało pijalny, albo niepijalny napój, który po destylacji staje się czymś tak smacznym, pachnącym, że aż dziw bierze, że po fermentacji Francuzi nie rezygnują z dalszej obróbki. Mowa o kalwadosie, głównym bohaterze najnowszej książki Łukasza Gołębiewskiego. Książki łączącej swadę przewodnika turystycznego po regionie z filozoficzną dysputą o najsłynniejszej wódce z jabłek. I tu kolejna ciekawostka, gros kalwadosu to niekoniecznie jabłka w nadmiarze, ale raczej gruszki.
Podróż barwna i pełna niespodzianek, ale wszędzie swojsko, bo i trunek rustykalny, wręcz ludowy; to nie pyszny Monsieur Cognac, ale frere Calvados, brat-łata na smutki i radości.
Chociaż w „Panowie dbajcie o żony” niezrównany Louis de Funes porównuje kalwados do harakiri, systematycznie przy tym upijając swych japońskich kontrahentów, każdy przyzna, że ten rodzaj rytuału – naturalnie w wydaniu francuskim, nie japońskim – można powtarzać bez końca i bez uszczerbku dla zdrowia, a zwłaszcza życia.