Przybliżamy się do granicy rumuńskiej, ale nie mogliśmy sobie z kolegą Olem odmówić przyjemności degustacji win tokajskich. Sięgnęliśmy zarówno po najtańsze bełty (przepraszam, pyszne młode winka po 0,90 PLN w przeliczniku za kieliszek 100 gram), jak i po kosztujące fortunę 6 Puttonyos Tokaji Aszú (jakieś 30 zł za kieliszek 100 gram). No ale po kolei.
O wizycie w mieście Miszkolc rozpisywać się nie warto, jest tam spory zamek i z Miszkolca pochodzi rewelacyjny zespół Baracka. Jeszcze mogę dodać, że z Miszkolca jest Zsofii Horvath, pewna rozkoszna nastolatka, z kórą przez wiele lat wymieniałem się drogą korespondencyjną punkowymi MP3 (to dzięki Zsofii usłyszałem tak rewelacyjne kapele jak np. Hatosagilag Tilos; niestety nie istnieją już). Jak kogoś Miszkolc interesuje to polecam przewodnik wydawnictwa Pascal, tylko broń Diable nie ten z serii „Marco Polo”! Nas interesował Tokaj (pisząc to popijam tokajski furmint rocznik 2002, butelka za jedyne 1000 forintów, rzecz jasna nie z jakiejś rozlewni, ale dojrzewające w prywatnych piwnicach, rozlewane do butli z etykietą z adresem i telefonem domu, w którym kupowałem!). Cóż więcej można powiedzieć o miasteczku Tokaj, poza tym, że tam knajpa na knajpie plus muzeum wina, którego zwiedzaniu towarzyszy degustacja… My wyruszyliśmy na zwiedzanie lokali i poznawanie nowych smaków, zaczynając od wspomnianego 6 Puttonyos Tokaji Aszú. A potem był festiwal smaków i zapachów, choć wszystko w tym samym kolorze – złocistym, jedynym w swoim rodzaju, jaki dają winogrona hodowane w tokajskim regionie (nota bene wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO – właśnie z powodu winnych upraw). Furminty, muscaty, hárslevelu, w różnych smakach – słodkie, półsłodkie, półwytrawne. Czasem dla przełamania tego winnego schematu wypijaliśmy po lufce tokajskiej palinki – doskonałej wódki robionej z tych samych winogron, co i winka. Lokalna ludność przyjaźnie nastawiona, pomimo widocznego żalu, że to nie Węgry będą gospodarzem następnych Mistrzostw Europy w Piłce Kopanej. Na dźwięk słowa Langyelor, zdarzało nam się usłyszeć złośliwości pod adresem polsko-ukraińskiej kooperacji, ale gasiliśmy złe nastroje rozbrajająco niepoprawnie wymawianą formułką: Lengyel Magyar két jó barát, eggyütt harcol s issza borát, no a potem było nieśmiertelne egesegedre i kielichy szły w górę!
Zaliczyliśmy 12 knajp zanim dotarliśmy do naszego penziona, który w rzeczywistości był prywatną kwaterą. Olo zatoczył się na ustawione donice z kwiatami i cała podłoga pokryła się ziemią, liśćmi, łodygami, odpryskami ceramiki. Pani gospodyni Węgierka spojrzała jednak na pobojowisko wyrozumiałym okiem, wszak w Tokaju człowiek wiecznie na haju, więc co tu się dziwić…
Następnego ranka, z feerią winogronowych smaków w ustach, ruszyliśmy dalej, by wczesnym popołudniem przekroczyć granicę rumuńską i wjechać do równie wielkiego, co brzydkiego, miasta Oradea. O tym jednak w następnym odcinku… o ile takowy nastąpi. Na razie oddaję się w szpony tokajskiego furmintu, którego przezornie kupiłem dwulitrową butlę.
Na zdjęciu: Żeby dobrze poznać tokajskie smaki trzeba było nieraz wypić kilka kieliszków…